poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Dobra energia wraca! :)

Zauważyłam, że za każdym razem, kiedy pojawiają się u mnie jakieś zawirowania, blog strasznie podupada na jakości. Zawsze jednak po raz kolejny biorę się w garść i zaczynam od początku. 
W końcu ożywienie tego miejsca, jak i realizacja moich marzeń, są na liście najważniejszych celów 
na ten rok. Walczę :)

W momencie, gdy za dużo biorę na swoje barki, chce być w kilku miejscach jednocześnie
 dodatkowo wykonać wszystkie powierzone mi zadania jak najlepiej, z osoby bardzo dobrze zorganizowanej staję się człowiekiem, który dosłownie walczy o przetrwanie każdego kolejnego dnia. Wstaję rano, idę do pracy, po powrocie szybka drzemka, przygotowanie posiłków na kolejny dzień, trening i znowu kładę się spać. Czasem zdarza się wcisnąć gdzieś jeszcze pracę w domu, 
po godzinach, w zależności od nawału obowiązków służbowych. Na szczęście aktualnie jest ich mniej, niż było jeszcze rok temu. A gdzie czas dla siebie, czas na odpoczynek? A gdzie miejsce na zasadę work, life, balance? Ostatnio chyba znów całkowicie o niej zapomniałam. 
Zatraciłam się w tym pędzie. Zaniedbałam nawet "kalendarz dobrych myśli".
Fakt faktem mam za sobą dwa wjazdowe weekendy, kiedy mogłam psychicznie odpocząć, spędzić czas z cudownymi ludźmi, zresetować się, ale za każdym razem w poniedziałek zaczynam tę gonitwę od początku. Tylko za czym ja tak gonię? Sama nie wiem..

Dziś po raz kolejny wyszłam z biura z laptopem. Z zamiarem, że wieczorem trochę popracuję, nadrobię zaległości. W drodze powrotnej do domu szybka wizyta u lekarza i zakupy, żeby jeszcze przed zaplanowanym treningiem zdążyć chwilę odetchnąć, przygotować jedzenie na jutro, wypić spokojnie kawę. Kawę wypiłam, jednak nie do końca pamiętam jej smak. Raczej nie była to spokojna czynność. Taki scenariusz, jak ten dzisiejszy, powtarza się ostatnio bardzo często. Dni uciekają, jak przez palce, a trening jest jedyną godziną tylko dla mnie. 
Dopijając tę wcześniej wspomnianą kawę, układając w głowie plan na wieczór, żebym mogła zrobić jak najwięcej, coś mnie tknęło..kurcze, przecież to nie powinno tak wyglądać! Pracować powinnam 
w biurze, przez osiem godzin, nie w domu. Po wyjściu z pracy z kolei powinnam skupić się na sobie, na odpoczynku, na swoich codziennych obowiązkach. Mam przecież do napisania pracę licencjacką, przygotowanie do półmaratonu, skreślenie następnych punktów z listy "TO DO", które przepisuję od lutego. To na te czynności powinnam poświęcić swój wolny czas.

Wydaje mi się, że dzisiejsze popołudnie było dość przełomowe. 
Wieczór poświęciłam na przygotowanie dobrej, potreningowej, kolacji, ułożenie planu na nadchodzący tydzień, żeby znaleźć jak najwięcej czasu dla siebie, na odpoczynek, ale też pociągnąć dalej pisanie pracy licencjackiej. Znajdzie się też chwila na bloga i treningi biegowe. 
Dobra organizacja to podstawa i o niej będzie w następnej notce :) 
Obiecuję! Zapisane, czarne na białym, nie ma odwrotu :) 

Dobra energia wraca! Do następnego! :)  




niedziela, 17 marca 2019

Trening siłowy, tak czy nie?

Dla mnie odpowiedź zawsze była jedna - nie!
Przerażają mnie te wszystkie maszyny na siłowni, ciężary. Nawet nie wiem jak ich używać, więc w drodze na bieżnie omijam je szerokim łukiem.

Trening siłowy kojarzy mi się z pakerami, bardzo (według mnie czasem za bardzo) rozbudowanymi mięśniami. Z czymś co nie do końca mi się podoba. Pewnie dlatego unikałam go zawsze jak ognia. W końcu większość kobiet marzy o smukłej i jędrnej sylwetce.
Ja też, ale taka forma treningu była dla mnie całkowitym zaprzeczeniem tej wymarzonej figury.
A tu psikus! Od jakiegoś czasu to właśnie ćwiczenia z obciążeniem wysuwają się na pierwsze miejsce, jako najlepszy sposób na osiągnięcia celu. Wbrew moim przekonaniom to nie cardio ani aerobik przyczyniają się do szybszego spalania tkanki tłuszczowej, a właśnie trening siłowy. Oprócz poprawy kondycji i nastroju, badania wykazują, że dzięki ćwiczeniom na siłowni przyspieszymy swój metabolizm i poprawimy kształt naszej sylwetki.

Dla mnie to był duży szok i trochę czasu zajęło mi, zanim się z tym oswoiłam ;)
To nie wystarczy już trochę poskakać na sali fitness, zrobić kilka brzuszków i squatów,
żeby dobrze wyglądać? No właśnie nie, ale jeżeli dołożymy do tego sztangę
z kilkukilogramowym obciążeniem lub nawet sam talerz, to sukces gwarantowany. Oczywiście trening cardio będzie idealnym uzupełnieniem tego siłowego, więc nie należy
z niego rezygnować.

Niecały rok temu zaczęła się moja przygoda z ciężarami. Co prawda do tej pory nie dotarłam jeszcze na siłownię, żeby ćwiczyć na maszynach, ale jestem już na dobrej drodze,
żeby i taką formę treningu włączyć w swój plan. Aktualnie raz, dwa razy w tygodniu chodzę na zajęcia grupowe, które początkowo nazywały się Bikini Body, jednak ze względu na panów, którzy w nich uczestniczą ich nazwa zmieniła się na Trening Funkcjonalny.
Właśnie tam okazało się, że sztangi nie są wcale takie straszne. Zaczynałam z bardzo małym obciążeniem, żeby potem sukcesywnie dodawać sobie kilogramów. Na Camp by Ann też sporo treningów odbywało się w towarzystwie ciężarów. Naprawdę polubiłam tę formę ćwiczeń,
a co najważniejsze przyniosły one o wiele lepsze efekty. Pokazały się mięśnie na brzuchu, pupa zaokrągliła. Teraz już widzę sens w tym wszystkim i polecam każdemu :)
Ostatnio zauważyłam nawet, że zmęczenie jest o wiele większe niż po cardio.
A jaka satysfakcja!
Aktualnie jestem zdecydowanie na tak :D





P.S. Namówiona przez klika osób postanowiłam założyć fan page bloga na Facebooku - w końcu idą obiecane zmiany :)

środa, 13 marca 2019

Przełamać niemoc

Trzy dni temu była niedziela. Dzień, w którym wedle mojego postanowienia powinien pojawić się nowy post na blogu. Włączyłam nawet komputer. Przez pierwsze dziesięć minut patrzyłam na pustą kartkę. Napisałam trzy zdania, poprawiając je kolejne trzydzieści trzy razy, po czym stwierdziłam, 
że to się jednak nie uda i zaczęłam oglądać Masterchefa Juniora. Miałam kilka pomysłów na tego posta, ale żaden z nich nie miał w sobie na tyle polotu, żeby powstał sensowny tekst. Chciałam pisać o lojalności, o marzeniach, realizacji postanowień noworocznych, zmianach. Teraz piszę po prostu. Żeby przełamać niemoc, która towarzyszy mi od jakiegoś czasu. Ruszyć z miejsca, zrobić w końcu jakiś krok do przodu. 

Ten stan trwa już dobry miesiąc. Na początku nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś jest nie tak, że zapał gdzieś się zgubił po drodze. Uśmiecham się, wierząc, że kolejny (a potem jeszcze następny) dzień przyniesie zmianę na lepsze. Nie przyniósł. Codziennie zapisuję w Kalendarzu Dobrych Myśli jakiś pozytyw. Tego się trzymam. Jest to bardzo trudne, ale staram się znaleźć nawet najmniejszą pozytywną rzecz, jaka przytrafiła mi się danego dnia. A ostatnio w kalendarzu pojawiły się naprawdę fajne rzeczy! Chyba idziemy w dobrym kierunku :) Ja i moje myśli. 
Gdyby ktoś zapytał, dlaczego tak jest, nawet nie potrafiłabym znaleźć przyczyny. Tak po prostu. 
Kilka rozczarowań, dużo stresu, mało odpoczynku. Nuda i rutyna, które wkradły się w moją codzienność. Gotowe. A ja potrzebuję kontaktu z ludźmi, rozmowy z żywymi osobnikami, 
nie tylko z komputerem. Tak, tego zdecydowanie mi brakuje.

Ale..hola, hola! Może już wystarczy?! Zdecydowanie jestem na tak! Już najwyższy czas wrócić na dobre tory :)
Liczę na to, że ten post pomoże mi przełamać tę „twórczą” niemoc. „Życiowa” niemoc powoli przemija. Jedyna refleksja jaka przychodzi mi teraz do głowy to fakt, że warto otaczać się ludźmi, którzy potrafią na nowo obudzić w nas dobrą energię. Nawet jeżeli nasz kontakt jest czasami bardzo sporadyczny. Doceniajmy ich obecność! A toksyczne, nielojalne, osoby? Hmm..najlepiej ich unikać :)

Chciałabym wprowadzić tutaj kilka zmian. Po pisaniu „o wszystkim i o niczym” chciałabym obrać jakiś konkretny kierunek. Jeszcze nie do końca wiem jaki, ale chcę, żeby było bardziej konkretnie. Mam w głowie kilka pomysłów. Chciałabym też dodawać więcej zdjęć. Zrobić z tego bloga naprawdę ciekawe miejsce, wprowadzić do niego więcej życia.


Trzymajcie kciuki! :) 




poniedziałek, 25 lutego 2019

Kolejne biegowe marzenie - półmarton

Ze sportem zawsze byłam na bakier. No, może jak każde dziecko lubiłam biegać, skakać, chodzić po drzewach i wisieć na trzepaku. Chciałam nawet zostać tenisistką albo koszykarką. W momencie, gdy na moim świadectwie w pierwszej klasie gimnazjum pojawiła się trója z WFu przestaliśmy się lubić. Wszystkie plany sportowe poszły w zapomnienie. 

Nie lubiliśmy się długo. Baaardzo długo, a ruch był dla mnie karą, złem koniecznym. 
Tym bardziej z ogromnym zdziwieniem (i nawet trochę podziwem) patrzę teraz na siebie. 
Treningi pięć razy w tygodniu, obozy sportowe, pogłębianie wiedzy w tym kierunku, zdrowe żywienie. 
Z jeszcze większym zdziwieniem (i przerażaniem) przypominam sobie to, co zrobiłam na początku roku. Jak zaczynać, to z przytupem! ;) 

Kiedy drugiego stycznia, w pierwszy dzień roboczy Nowego Roku, pojawiłam się w pracy, Szefowa zapytała mnie co szalonego zamierzam zrobić. W głowie miałam kilka pomysłów, jednak żaden 
nie nadawał się do wypowiedzenia głośno. Rzuciłam więc tylko ‚jeszcze nie wiem, pomyślę’. 
Chociaż tak naprawdę dobrze wiedziałam, czego chcę. Te wszystkie pomysły, które chwilę wcześniej pojawiły się w mojej głowie naprawdę były, i są, zaliczane przeze mnie do szalonych i wciąż oczekują na pozytywne rozwiązanie. Ale czy wypada powiedzieć Szefowej, że chciałabym rzucić wszystko 
i wyjechać w Bieszczady? Nie sądzę ;) 
Wróciłam do biurka, wzięłam telefon do ręki i zrobiłam to. Zapisałam się na wrocławski półmaraton! Tak, to też jest dla mnie coś szalonego. Ba! Coś nie do końca osiągalnego nawet w moich myślach. 21 kilometrów. Biegnąc! Wyzwanie dla mnie ogromne. Przecież ja tak nie lubię biegać ;) 
Od dłuższego czasu o tym myślałam, tylko brakowało mi trochę odwagi. Po przebiegnięciu Biegu Niepodległości było to moje kolejne biegowe marzenie, wiec dlaczego by go nie zrealizować? Przecież tyle tu pisze o walce o marzenia, o przełamywaniu swoich słabości. Zrobię to i wcale nie będę ostatnia na mecie! ;) A nawet jakbym była, to i tak będę z siebie dumna, że udało mi się dotrwać do końca :)

Do startu zostało mniej niż cztery miesiące. Jak teraz będą wyglądały moje treningi? 
Jeszcze przez półtorej miesiąca będę biegać dwa razy w tygodniu około osiem do dziesięciu kilometrów. Dopiero na dwa i pół miesiąca przed półmaratonem zacznę treningi cięższe. Objętościowo, jak i czasowo. Nie powiem, trochę się obawiam, bo to dla mnie zupełnie coś nowego, ale nie nastawiam się negatywnie. W końcu nastawienie to połowa sukcesu, więc wierzę w siebie 
i swoje możliwości. A uparta jestem jak mało kto ;) 

Czy stawiam sobie jakiś cel? Oprócz dobiegnięcia na metę w całości, chciałabym zrobić to w nieco ponad dwie godziny. A jak będzie? Zobaczymy już w czerwcu :) 



niedziela, 10 lutego 2019

Wartość dodana zimowego Camp by Ann

W pierwotnej wersji ten post wyglądał trochę inaczej. Na początku narzekałam (w sumie właśnie i tak to robię) na miniony ciężki tydzień. Bo dopadła mnie wredna migrena. Bo trzeba było zwolnić, a nadal być na pełnych obrotach. Jednak wczorajsze odwiedziny u babci natchnęły mnie do pewnych zmian. 

Z babcią nie widziałam się już dłuższy czas. Najpierw Ona była w trzy tygodnie w sanatorium, 
a potem ja wyjechałam na obóz. W międzyczasie widziałyśmy się dosłownie przez pół godziny, przelotem. Korzystając z wolnej soboty postanowiłam pojechać do babci i trochę z Nią pobyć. 
Tak sobie rozmawiałyśmy, ja bardzo dużo opowiadałam Jej o Camp by Ann, z którego wróciłam tydzień temu, aż w końcu Babcia z pełną powagą zapytała mnie: „Kasia, a co Ci dają te obozy?”. 
Nie powiem, samo pytanie, które padło z ust Babci mnie zaszokowało, bo kompletnie się go nie spodziewałam. Takie nie w Jej stylu. Ale właśnie, do rzeczy, co mi dają te obozy? Nawet nie musiałam się długo zastanawiać nad odpowiedzią. Jest prosta. Dają mi radość, dobrą energię. Dają mi uśmiech na kilkadziesiąt następnych dni i spełnienie. Chęć do działania. Tak naprawdę, poza godzinami spędzonymi na sali ćwiczeń, te obozy dają mi o wiele więcej. 

Tydzień temu, w sobotę, wróciłam z zimowego Camp by Ann. Dwadzieścia jeden treningów (żadnego nie opuściłam! :D), hektolitry wylanego potu, łez, ale przede wszystkim wszechobecna dobra energia! To był mój drugi obóz. Niby podobny do tego pierwszego, a jednak tak bardzo inny. 
Kiedy wróciłam z tego majowego, od razu wiedziałam, że będę chciała dostać się na zimowy. Szczególnie dlatego, że nie lubię zimna, a poranne rozruchy miały być dla mnie swego rodzaju sprawdzianem, zmuszeniem mnie do wyjścia ze swojej cieplej strefy komfortu. Tak, jak napisałam wyżej, byłam na każdym treningu. Biegałam nawet w te najzimniejsze, mroźne poranki - egzamin zdany :D 
Tym razem przyjeżdżając do DOJO byłam już trochę pewniejsza. Wiedziałam „co z czym się je”. 
Nie byłam taka przestraszona i zawstydzona. Raczej wprowadzałam w "ten obozowy świat" moje koleżanki z domku, które były tam po raz pierwszy. W jakimś stopniu byłam przygotowana, na to, 
co mnie czeka na miejscu, a jednak nie raz zostałam zaskoczona. Nawet przez samą siebie. 
Jaki był ten obóz? Był to obóz, na którym każdy dzień wypełniony był uśmiechem i radością. 
Obóz, na którym lał się nie tylko pot, ale lały się też łzy. Łzy wzruszenia, bezsilności, oczyszczenia. Obóz, na którym poznałam wiele wspaniałych osób, które były dla mnie podporą, wsparciem 
i motywacją. Osób, dzięki którym śmiałam się w niebogłosy, tańczyłam i skakałam z radości. 
Aż w końcu był to obóz, na którym po raz kolejny udowodniłam sobie, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, że jestem silna i nie istnieje coś takiego jak ograniczenia! I choć czasami wydaje mi się, że jestem słaba, że można mnie jednym ruchem, jak dmuchawca, zdmuchnąć z powierzchni ziemi, to takie dni jak te pokazują mi, że wcale tak nie jest. Nic, ani nikt, nie są w stanie mnie zniszczyć! 
Walczę zawsze (nie rzadko ostatkami sił) od początku do samego końca! 

Do DOJO przywiozłam też kilka tematów „do przerobienia”. Chciałam spojrzeć na nie z pewnego dystansu. Ułożyć sobie w głowie, wyznaczyć priorytety, podjąć decyze. Udało się. Teraz nie pozostaje nic innego, jak wziąć się do roboty! :)
Nie tracę czasu - działam i czekam na efekty! :)


Czyli co, teraz celujemy w lato? ;)


wtorek, 22 stycznia 2019

Stop hejt zacznijmy od siebie

Niedziela. Postanowiłam dokończyć sobotnie sprzątanie. W tle słychać muzykę z YouTube. 
W sumie nie skupiam się za bardzo na tym jaka piosenka aktualnie leci, ważne, że coś sobie tam brzęczy. Zawsze to przyjemniej. Nagle jednak coś przykuwa moją uwagę i o dziwo nie jest to żaden utwór, a reklama. Tak naprawdę nawet nie cała, a dwa słowa wyciągnięte z kontekstu, które mówi starsza (sądząc po barwie głosu) kobieta. „Zarabiam - kupuję”. Nic więcej nie jestem w stanie sobie przypomnieć z tej reklamy. Nawet nie wiem czego dotyczyła. To stwierdzenie tak bardzo zajęło moje myśli, że kompletnie się wyłączyłam, a zaczęłam zastanawiać się nad tym, co przed chwilą usłyszałam. Tak bardzo na czasie jest to stwierdzenie. Często ja sama jestem ‚ofiarą’ komentarzy dotyczących tego, na co wydaję swoje pieniądze. 
Może powinnam napisać to jeszcze raz, SWOJE pieniądze. Uczciwie zarobione, nie ukradzione, 
nie rzadko długo odkładane. Co komu do tego, co z nimi robię? Szczególnie, że komentarze te płyną od osób całkowicie postronnych. 

Od ponad tygodnia jesteśmy świadkami niewyobrażalnych scen, jakie mają miejsce w naszym kraju. W głowie mi się nie mieści, że to dzieje się naprawdę. A jednak. Wydarzenia ostatnich dni nagłośniły też społeczną kampanię, która już jakiś czas temu ujrzała światło dzienne. Stop hejtowi, stop nienawiści. Oczywiście popieram tę akcję w stu procentach i tak sobie myślę, może wprowadzanie 
w życie tych, jakże ważnych, zasad należałoby zacząć od siebie samego i swojego najbliższego otoczenia? Właśnie to miałam na myśli pisząc te kilka zdań na wstępie. Co z tego, że na portalach społecznościowych będziemy manifestować swoje poparcie dla tej akcji, jak chwile później będziemy krytykować postępowanie innych? To przecież tak łatwo przychodzi. O ile w realnym świecie jest trochę trudniej skomentować czyjeś zachowanie, skrytykować, to w Internecie, kiedy możemy być całkowicie anonimowi, przychodzi to bardzo łatwo. Nie jest problemem, aby kogoś obrazić czy zwyzywać za to, że ma inne, swoje, zdanie, że myśli i robi inaczej i nie ponieść za to żadnych konsekwencji. Klawiatura przyjmie wszystko. To straszne. Ale i krytyka prosto w twarz przychodzi teraz coraz łatwiej. To przeraża mnie chyba jeszcze bardziej. Wydaje mi się, że o wiele prościej, 
a zarazem miłej, byłoby, jakby każdy zajął się swoim życiem i nie pchał się w życie innych. 
Zwłaszcza jeżeli ci inni wcale nie chcą, nie potrzebują, złotych rad kompletnie obcych im osób. 
Bo ludzi, którym gdzieś przelotem mówimy szybkie ‚cześć’ nie nazwałabym nawet znajomymi.

Pracując w korporacji jestem praktycznie skazana na codziennie ocenianie. Na komentowanie każdego mojego wyjścia, wyjazdu (bo przecież jestem bacznie obserwowana czy to na Facebooku czy Instagramie), zaglądanie mi do portfela, a nawet do pudełka z jedzeniem. Kiedyś bardzo się tym przejmowałam. Każdą jedną złą opinią na mój temat. Każdym jednym mniej lub bardziej złośliwym komentarzem. Teraz robię swoje. Dbam o siebie i swoje samopoczucie. Mam głęboko opinię innych (mało ważnych osób), szczególnie, że nikomu nie szkodzę swoimi działaniami. Nadal jednak bardzo buntuje się przeciwko takim zachowaniom. To w tym miejscu właśnie zaczyna się hejt. 
Ten hejt, przeciw króremu jeszcze chwilę temu wrzucaliście grafikę na swojej facebookowej tablicy. 
To tu, w tych drobiazgach, zaczyna się nienawiść, która potem prowadzi do tragedii. Ile jest osób, które w przeciwieństwie do mnie nie będą potrafiły sobie poradzić z różnymi niemiłymi komentarzami? Możliwe, ze trochę się ich uzbiera, a słowa w dzisiejszych czasach mają wielką moc. Niestety. Pamiętajmy o tym. 

Tutaj mały apel ode mnie: zastanówmy się czasem co mówimy. Zajmijmy się swoim życiem. 
Nie wchodźmy z butami do życia innych. Szanujmy ich zdanie, decyzje, działania. 
Dopóki nikomu one nie wadzą, nikogo nie obrażają, nikomu nie szkodzą, nic nam do tego. 

wtorek, 15 stycznia 2019

Kalendarz dobrych myśli

Należę do osób, które musza mieć wszystko zapisane. Dosłownie wszystko. 
Rozpoczynając od listy zakupów, poprzez codzienne sprawy, spotkania, urodziny bliskich mi osób, na domowym budżecie kończąc. Jeżeli coś nie jest zapisane, to znaczy, że ciągle zaprząta moja głowę i nie znalazło jeszcze swojej listy czy rubryczki. Istnieje też ryzyko, 
że wtedy o czymś zapomnę. Tym sposobem każda myśl, wydarzenie czy rzeczy do zrobienia maja swoje miejsce. U mnie wszystko musi być uporządkowane, inaczej bym zwariowała :D Oczywiście żaden wyjazd nie może odbyć się bez wcześniej przygotowanej listy, której potem odpowiada lista zakupów. Idąc tym tropem żadne wyjście do sklepu nie obędzie się bez notatek, tak samo jak co miesięczne wydatki czy przygotowany na każdy tydzień jadłospis. Jestem pedantką, czasem aż za bardzo, ale wiecie co? Dobrze mi z tym ;) 

Z powodu mojego zafiksowania używam w sumie aż trzech kalendarzy, plus notatnik 
w telefonie, kiedy trzeba zapisać coś na cito. Pierwszy, ciut większy niż kieszonkowy, mieści się w torebce i zawsze mam go pod ręka. Znajdują się w nim praktycznie wszystkie moje zapiski. Z racji tego, że jest malutki, ma w sobie też dużo dodatkowych karteczek, gdzie zapisuję wydatki czy ważne sprawy do załatwienia, które potem z największą przyjemnością mogę wykreślić. To sprawia mi najwiecej frajdy, bo oznacza to, że trzymam się założonego planu. Drugi wisi w kuchni. Tam zapisujemy z Siostrą nasze ważniejsze spotkania, wyjazdy, czy coś podobnego. Tak, żebyśmy były w miarę na czasie, co się u nas dzieje :D 
Trzeci kalendarz jest dla mnie największym wyzwaniem na cały ten rok. Jest dość duży, 
w formacie A3, i ciężki, więc nie nadaje się do noszenia w torebce. Musi być w domu. Codziennie postanowiłam w nim zapisywać choć jedną dobrą, miła, pozytywną, rzecz, która przytrafiła mi się danego dnia. Czasem pojawi się tam też po prostu jakaś ciekawa myśl. 
Nie sądziłam, że to jest takie trudne!  

Mamy dopiero początek roku, połowa pierwszego miesiąca, a ja już miałam kilka razy problem, co tam zapisać. O dziwo, nie zawsze jest to takie oczywiste. Ostatnio miałam bardzo ciężki tydzień i było mi niesamowicie trudno w tym wszystkim znaleźć jakiś pozytyw. Za każdym razem jednak się udawało :) Czasem są to naprawdę drobnostki - ugotowałam dobry obiad, udało mi się wieczorem poczytać książkę, spędziłam czas 
z rodziną, zrobiłam dobry trening. Chcę się tego postanowienia trzymać do 31 grudnia. Wydaje mi się, że to dobry nawyk, znajdywać w naszej codzienności, w małych rzeczach radość :) To pokazuje mi, lub może pokazać nam wszystkim, że nawet jak uważamy, 
że nasze życie jest beznadziejne, że nic nam się nie układa, to mimo wszystko każdego dnia przytrafia nam się coś dobrego. Taka mała, pozytywna, iskierka :) A jak tego nie dostrzegamy, to dzięki temu nawykowi, nauczymy się to dobro w naszej codzienności zauważać. 
Ono naprawdę jest z nami, każdego dnia! :)