Tak to już jest,
że jak człowiek zaangażuje się w rozwój duchowy i względnie
zacznie być już zaznajomiony z nowym stanem rzeczy, to pragnie
rozgłosić to całemu światu. I dokładnie tak samo jest ze mną.
Od Wylania Ducha nie mogę przestać myśleć tylko o tym, jak wiele
ludzi nie zna Boga i jak wiele traci i jak bardzo pragnę im Go
przedstawić. Jak się okazało, to właśnie Duch Święty.
Sytuacja zaczyna
się komplikować, kiedy zaczynam patrzeć w lustro. Widzę
niestałego, chwiejnego, poranionego dzieciaka, który rzuca się z
motyką na Słońce. Widzę istną przepaść, jaka dzieli mnie od
tej wersji siebie, jaką chciałbym Bogu ofiarować każdego dnia.
Zdaję sobie sprawę, że nie nadaję się do tej „roboty”, a
jedyne co mi wychodzi, to leżenie, oglądanie seriali, bo nawet
muzyka, która miała być moją pasją, okazuje się być
trudniejsza niż mogłem to sobie wyobrazić, a poza tym są wśród
moich znajomych tacy, którzy biją mnie na głowę, więc nawet nie
będę próbować.
Niestety, jak Jezus
powiedział zabiorę Ci serce kamienne, a dam Ci serce z ciała
(Ez 36, 26), tak też zrobił. I właśnie to serce, które poznało
smak Boga, Jego niemożliwą do pomylenia obecność, ciepło, Miłość
i pokój, to właśnie ono nie da Ci już spokoju i będzie głośno
wołać i tęsknić, wręcz jęczeć z tęsknoty za swoim Stwórcą.
A jest to ból i udręka, niemal fizyczna, objawiająca się
chociażby roztargnieniem w świecie doczesnym, skupieniem myśli na
znalezieniu czasu tylko na sprawy duchowe, czy po prostu nuceniem
pieśni uwielbienia w tramwaju, zapominając o świecie (i o swoim
przystanku).
I krucho jest także
z pieniędzmi. Straciłem pracę, wydatki szykują się takie, że
głowa mała, ja oczywiście jestem przerażony tym faktem do tego
stopnia, że nie jem (i to nie dlatego, że mnie nie stać). Stres
mnie dopada, dodatkowo trwa sesja wrześniowa, którą jestem
niezainteresowany nawet bardziej niż zwykle, zapowiada się naprawdę
ciężki rok, pełen przeróżnych dziwactw, takich jak praca
magisterska, wspólnota, posługa. A w tym wszystkim ja, bardzo mały,
nieporadny, przerażony i pełen obaw o mnie, mojego Ducha i
przyszłość.
Zawsze w takim
momencie przypomina mi się pewna historia. Rzecz działa się w
głębokich czasach komunizmu, w stolicy Rumunii. Socjalistyczny
rząd, w obawie przed ruchami oporu, delegalizuje wszystkie
zgromadzenia i zakony, w związku z czym siostry musiały zamieszkać
osobno, ubierać się po świecku, pracować w normalnych zawodach i
prowadzić życie świeckie. Jedna z sióstr pewnego znanego
zgromadzenia odziedziczyła po ojcu naprawdę duży apartament w
centrum, z ogromną biblioteką. Mieszkanie było na tyle duże, że
mogło w nim zamieszkać więcej sióstr. We wspomnianej bibliotece
znajdował się barek, który stał pusty. Siostry dostały
pozwolenie od lokalnego biskupa na wieczystą adorację Pana Jezusa w
tym barku, zasłoniętym materiałem. Siostry doznawały podczas tej
wieczystej adoracji nieprawdopodobnych cudów, charyzmatów, darów i
łask, a wszystko z centrum komunistycznej propagandy, kłamstwa i
ogromu zła.
Tak więc, w tym
wszystkim, w czym ja stoję, czego się boję, jak bardzo nie jestem
pewien siebie i przyszłości, Duch Święty wprowadza taką właśnie
wieczystą adorację, udzielając mi swojego błogosławieństwa,
łask i charyzmatów.
*
- Stary, słuchaj.
Znasz Serce Dawida? Weekend pełen Boga, uwielbienia, radości
i po prostu pełen Jego. Wchodzisz w to?
- Niestety, nie dam
rady. Za duże obciążenie finansowe.
*
- Witaj. Organizuję
rekolekcje dla gimnazjalistów, a X mówił, że Ty wejdziesz w taki
spontan. Pojedziesz z Nami posługiwać?
- Niestety, nie
nadaję się, przepraszam.
*
- Hej. Przed naszym
ślubem chcielibyśmy zorganizować wielbienie. Dałbyś radę?
- Co ty, absolutnie.
Sam się za bardzo boję. Ale pomodlę się za was w domu.
Tak mogłyby
wyglądać te dialogi. Bo tak właśnie czuję wewnątrz siebie.
Ogromną obawę, strach, lęk. Wiem, że naprawdę krucho z
pieniędzmi, a wydatków nie jest mniej, wiem, że nie nadaję się
do głoszenia, dawania świadectwa, posługi.
Ale Bóg (na
szczęście!) zabrał mi serce kamienne i tęsknota za nim oraz
pragnienie serca, wygrało. Podczas niedawnej modlitwy usłyszałem
słowa o powołaniu Mojżesza. Gdy czytałem ten fragment (Wj 3,
1-22), zdałem sobie sprawę, jak bardzo gościa rozumiem. Był
zwykłym ziomeczkiem z ulicy, a Bóg powołał go do tak wielkich
rzeczy. Gość bał się wszystkiego, zapewne z własnym cieniem
włącznie, jąkał się, nadawał się zapewne do niczego. Ale to
Bóg właśnie Jego wybrał do wyprowadzenia swojego ludu z Egiptu,
bo Bóg uzdalnia powołanych, a nie powołuje uzdolnionych. Poza tym,
zaczynam rozglądać się wokoło i widzę tych, którzy stoją obok.
Jedna jest na wózku,a autostopem pojechała do Rzymu. Drugi,swego
czasu popłynął ostro w doczesność, dzisiaj głosi, uwielbia,
pociąga ludzi do Boga. Jeszcze inna za nic miała siebie, swoje
ciało, dzisiaj z dumą opiekuje się rodziną.
Skoro ja nie jestem
w stanie wyobrazić sobie nawet planu na to wszystko, to nie zostaje
mi nic innego, tylko rzucić to, powiedzieć „Boże! Oddaje to
Tobie, działaj tak, jak Ty tego chcesz!”, puknąć się w głowę
ze słowami „Co ty robisz?” i iść w to, co ma się wydarzyć.
Iść w to całym sobą, gdyż nie widzę innej możliwej drogi.
Panie Boże! Skoro
tak to widzisz, to ja w to wjeżdżam, jak w masło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz