poniedziałek, 11 września 2017

O uzdalnianiu powołanych, czyli o Duchu Świętym.


Tak to już jest, że jak człowiek zaangażuje się w rozwój duchowy i względnie zacznie być już zaznajomiony z nowym stanem rzeczy, to pragnie rozgłosić to całemu światu. I dokładnie tak samo jest ze mną. Od Wylania Ducha nie mogę przestać myśleć tylko o tym, jak wiele ludzi nie zna Boga i jak wiele traci i jak bardzo pragnę im Go przedstawić. Jak się okazało, to właśnie Duch Święty.


Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy zaczynam patrzeć w lustro. Widzę niestałego, chwiejnego, poranionego dzieciaka, który rzuca się z motyką na Słońce. Widzę istną przepaść, jaka dzieli mnie od tej wersji siebie, jaką chciałbym Bogu ofiarować każdego dnia. Zdaję sobie sprawę, że nie nadaję się do tej „roboty”, a jedyne co mi wychodzi, to leżenie, oglądanie seriali, bo nawet muzyka, która miała być moją pasją, okazuje się być trudniejsza niż mogłem to sobie wyobrazić, a poza tym są wśród moich znajomych tacy, którzy biją mnie na głowę, więc nawet nie będę próbować.

Niestety, jak Jezus powiedział zabiorę Ci serce kamienne, a dam Ci serce z ciała (Ez 36, 26), tak też zrobił. I właśnie to serce, które poznało smak Boga, Jego niemożliwą do pomylenia obecność, ciepło, Miłość i pokój, to właśnie ono nie da Ci już spokoju i będzie głośno wołać i tęsknić, wręcz jęczeć z tęsknoty za swoim Stwórcą. A jest to ból i udręka, niemal fizyczna, objawiająca się chociażby roztargnieniem w świecie doczesnym, skupieniem myśli na znalezieniu czasu tylko na sprawy duchowe, czy po prostu nuceniem pieśni uwielbienia w tramwaju, zapominając o świecie (i o swoim przystanku).

I krucho jest także z pieniędzmi. Straciłem pracę, wydatki szykują się takie, że głowa mała, ja oczywiście jestem przerażony tym faktem do tego stopnia, że nie jem (i to nie dlatego, że mnie nie stać). Stres mnie dopada, dodatkowo trwa sesja wrześniowa, którą jestem niezainteresowany nawet bardziej niż zwykle, zapowiada się naprawdę ciężki rok, pełen przeróżnych dziwactw, takich jak praca magisterska, wspólnota, posługa. A w tym wszystkim ja, bardzo mały, nieporadny, przerażony i pełen obaw o mnie, mojego Ducha i przyszłość.


Zawsze w takim momencie przypomina mi się pewna historia. Rzecz działa się w głębokich czasach komunizmu, w stolicy Rumunii. Socjalistyczny rząd, w obawie przed ruchami oporu, delegalizuje wszystkie zgromadzenia i zakony, w związku z czym siostry musiały zamieszkać osobno, ubierać się po świecku, pracować w normalnych zawodach i prowadzić życie świeckie. Jedna z sióstr pewnego znanego zgromadzenia odziedziczyła po ojcu naprawdę duży apartament w centrum, z ogromną biblioteką. Mieszkanie było na tyle duże, że mogło w nim zamieszkać więcej sióstr. We wspomnianej bibliotece znajdował się barek, który stał pusty. Siostry dostały pozwolenie od lokalnego biskupa na wieczystą adorację Pana Jezusa w tym barku, zasłoniętym materiałem. Siostry doznawały podczas tej wieczystej adoracji nieprawdopodobnych cudów, charyzmatów, darów i łask, a wszystko z centrum komunistycznej propagandy, kłamstwa i ogromu zła.

Tak więc, w tym wszystkim, w czym ja stoję, czego się boję, jak bardzo nie jestem pewien siebie i przyszłości, Duch Święty wprowadza taką właśnie wieczystą adorację, udzielając mi swojego błogosławieństwa, łask i charyzmatów. 

*
- Stary, słuchaj. Znasz Serce Dawida? Weekend pełen Boga, uwielbienia, radości i po prostu pełen Jego. Wchodzisz w to?
- Niestety, nie dam rady. Za duże obciążenie finansowe.
*
- Witaj. Organizuję rekolekcje dla gimnazjalistów, a X mówił, że Ty wejdziesz w taki spontan. Pojedziesz z Nami posługiwać?
- Niestety, nie nadaję się, przepraszam.
*
- Hej. Przed naszym ślubem chcielibyśmy zorganizować wielbienie. Dałbyś radę?
- Co ty, absolutnie. Sam się za bardzo boję. Ale pomodlę się za was w domu.

Tak mogłyby wyglądać te dialogi. Bo tak właśnie czuję wewnątrz siebie. Ogromną obawę, strach, lęk. Wiem, że naprawdę krucho z pieniędzmi, a wydatków nie jest mniej, wiem, że nie nadaję się do głoszenia, dawania świadectwa, posługi.
Ale Bóg (na szczęście!) zabrał mi serce kamienne i tęsknota za nim oraz pragnienie serca, wygrało. Podczas niedawnej modlitwy usłyszałem słowa o powołaniu Mojżesza. Gdy czytałem ten fragment (Wj 3, 1-22), zdałem sobie sprawę, jak bardzo gościa rozumiem. Był zwykłym ziomeczkiem z ulicy, a Bóg powołał go do tak wielkich rzeczy. Gość bał się wszystkiego, zapewne z własnym cieniem włącznie, jąkał się, nadawał się zapewne do niczego. Ale to Bóg właśnie Jego wybrał do wyprowadzenia swojego ludu z Egiptu, bo Bóg uzdalnia powołanych, a nie powołuje uzdolnionych. Poza tym, zaczynam rozglądać się wokoło i widzę tych, którzy stoją obok. Jedna jest na wózku,a autostopem pojechała do Rzymu. Drugi,swego czasu popłynął ostro w doczesność, dzisiaj głosi, uwielbia, pociąga ludzi do Boga. Jeszcze inna za nic miała siebie, swoje ciało, dzisiaj z dumą opiekuje się rodziną.
Skoro ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie nawet planu na to wszystko, to nie zostaje mi nic innego, tylko rzucić to, powiedzieć „Boże! Oddaje to Tobie, działaj tak, jak Ty tego chcesz!”, puknąć się w głowę ze słowami „Co ty robisz?” i iść w to, co ma się wydarzyć. Iść w to całym sobą, gdyż nie widzę innej możliwej drogi.

Panie Boże! Skoro tak to widzisz, to ja w to wjeżdżam, jak w masło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz